Ostatnimi czasy Mike Scott nie rozpieszczał nas swoimi nowymi nagraniami. Owszem, wydał rok temu koncertowy zestaw swoich największych przebojów z ostatnich kilku płyt, jednak nie wywarło to większego wrażenia na jego fanach. Od takich gość jak Scott oczekuje się co jakiś czas kosza pełnego muzycznych kwiatów, jak na zadeklarowanego wędrownika i romantyka przystało. No i wreszcie jest. Po dobrych czterech latach od wydania ostatniej studyjnej płyty, otrzymujemy kolejną pozycję sygnowaną jako the Waterboys. Rozumiem, że piękne płyty nie powstają na zamówienie, że artyście nie zawsze nad uchem wisi Muza, że nie codziennie zupa bywa dobrze doprawiona…no właśnie. Artystą się jednak bywa, czasami rzadziej niżby się chciało, niestety.
„Book of Lightning” jedynie z racji tytułu łączy pierwiastek mądrości i natchnienia…niestety piorun geniuszu nie strzelił tym razem w pana Scotta. Płyta jest marnej jakości, zabrakło na niej niemal wszystkich dotychczasowych atutów artysty. Cała pierwsza część wypełniona jest czymś w rodzaju heavy folka, zagracona przesterowanymi gitarami, przesterowanymi skrzypcami, mocnym beatem perkusji i ciężkim brzmieniem organów. Ma się wrażenie, że zespół przytył ponad miarę i zaczął grać na siłę, bez polotu i radości. Wpadają z jednej skrajności w drugą potykając się nawet o tłuste country. Diaboliczny śpiew Scotta zastąpił niegdysiejszy natchniony głos marzyciela, a kolega Wickham gra tylko jednym, serdelkowatym palcem na swych fiddlach.
Na szczęście druga część płyty pozwala zachować resztki nadziei na kolejną rezurekcję Scotta. Przepiękne „Sustain” (co za trąbka !!!) czy też uroczy „The man with the wind at his heels” (jakbym słuchał dylanowskiej sesji „Oh Mercy” z pogłosami pana Eno) ratują resztki mojego dobrego zdania o the Waterboys. I chociaż słucham tego jak kontynuacji sesji „Universal Hall” to dobre i to, bo mógł nas pan artysta zaskoczyć pieśniami gospel lub wręcz rockiem chrześcijańskim….wiem, wiem czepiam się ale liczę, że Mike się w końcu zreflektuje i nagra znowu coś z instrumentami akustycznymi a w jego głosie odnajdę w końcu słońce i radość tworzenia Wielkiej Muzyki. Alleluja Mike, alleluja !

LechoEcho